piątek, 31 maja 2013

Prosto z Australii: muffiny z malinami i białą czekoladą od Donny Hay!

     Pewnego zimowego dnia, siedziałam skulona przed komputerem, rozgrzewając się kubkiem herbaty i zupełnie przez przypadek natrafiłam na reportaż o Australii...i zakochałam się już od pierwszych jego słów. Po pierwsze w Australii zawsze świeci słońce a ludzie są mili i otwarci. Większość Australijczyków żyje w dużych miastach, ale są to wielkie miasta przytulnych małych domków. Co jeszcze ważniejsze, nikt się tam nie spieszy: ludzie w Sydney robią sobie przerwę w pracy, aby pójść posurfować. Wszystko jest na luzie. Australia nadal w dużej mierze pozostaje czystą kartą do zapisania, choć może lepiej wcale tego nie robić?

żródło: Google


Jakiś czas później moim ulubionym czytadłem stała się seria australijskiej pisarki Kerry Greenwood o przygodach Phryne Fisher - mocno osadzona w cokolwiek wyidealizowanych realiach Melbourne końca lat dwudziestych XX w. Phryne jest młodą arystokratką, która jednak urodziła się w biedzie, dzięki czemu jest bardzo niezależna. Jej hobby to wpakowywanie się w niebezpieczne sytuacje i oczywiście wychodzenie z nich obronną ręką - jest prywatnym detektywem i zna sztuki walki. W domu czekają na nią dwie adoptowane córki, pies i kot, wierna służba (pani Buttler jest doskonałą kucharką, a opisy jej dań stanowią sporą część książki), a u progu czeka stado atrakcyjnych kochanków. Jest to doskonały przykład inteligentnej rozrywki, co niestety w polskiej literaturze nadal pozostaje oksymoronem.
Jeszcze jakiś czas później zaczęłam czytać o misiach koala, które oczywiście misiami wcale nie są. Jest coś fascynującego w tych torbaczach, które nigdy nie piją, ale za to śpią od 20 do 22 godzin na dobę, trawiąc toksyczny dla wszystkich innych zwierząt eukaliptus. Nawet postanowiłam napisać książkę si-fi o koalach, które lecą w kosmos, jako jedyni przedstawiciele Ziemian, ponieważ, kiedy śpią, czas nie ma na nie wpływu - co z tego wyjdzie, nadal nie wiadomo, ale może kiedyś przeniosę się do Australii, aby lepiej zapoznać się z moimi bohaterami.



O kuchni australijskiej przeczytałam, że niezwykle trudno ją zdefiniować, ponieważ jest ciągle tworzona przez  liczne rzesze imigrantów, którzy od ponad 200 lat szukają tutaj lepszego życia. Jest to istny kocioł smaków - ale jaki smaczny! Chyba najbardziej typowe australijskie produkty to ciasteczka Anzac i pasta Vegemite, której smaku jestem bardzo ciekawa. Od pewnego czasu kuchnia australijska kojarzy się również z Donną Hay, której przepisy dla mnie oddają ducha Australii: są proste i smaczne. O to właśnie chodzi dla mnie w gotowaniu. Dlatego bardzo się ucieszyłam, kiedy zobaczyłam, że Bee z blogu Magazyn Kuchenny zorganizowała akcję gotowania z Donną. Koniecznie zajrzyjcie na stronę Magazynu Kuchennego, aby zapoznać się z wszystkimi smakowitymi propozycjami. Ponieważ u mnie nadal trwa faza muffinkowa, u znalazłam u Donny przepis na na prawdę rozpustne muffinki z malinami i białą czekoladą. Tym przepisem dołączam się do akcji. Serdecznie zapraszam!

Muffinki z malinami i białą czekoladą
(przepis pochodzi ze strony Donny Hay - klik!)
300 g mąki
2 płaskie łyżeczki sody
150 g cukru
240g gęstej śmietany
2 jajka
skórka otarta z jednej sparzonej cytryny
80 ml oleju roślinnego
225 g mrożonych malin
175 g połamanej na drobne kawałki białej czekolady

(mi z tego przepisu wyszło 17 dużych muffinek, Donnie z kolei tylko 6 - hmm...)



Piekarnik nagrzać do 180 st. Foremkę do muffinek wyłożyć papilotkami/papierem do pieczenia/lub delikatnie wysmarować olejem. W jednej misce wymieszać mąkę sodę, cukier, a w drugiej śmietanę, jajka, olej oraz skórkę z cytryny. Następnie połączyć zawartość obu misek i krótko miksować jedynie do połączenia składników. Delikatnie wmieszać maliny i białą czekoladę. Napełnić przygotowaną foremkę masą. Piec ok. 40 minut lub do suchego patyczka. Smacznego!

Donna Hay - przepisy prosto z Australii

wtorek, 28 maja 2013

Seler - taki brzydki, że aż piękny

Przyznam się od razu, że jestem potwornym obżartuchem: zawsze jestem głodna i zawsze mogłabym coś zjeść. Jednak jeść lubię w towarzystwie: socjalizująca rola posiłku jest dla mnie nie do przecenienia, inaczej mija on niezauważony, jakby do zupełnie nie było. A ostatnio, żeby mieć moje ulubione towarzystwo do obiadu, muszę się porządnie naczekać. Zaczęłam więc myśleć o tym, co mogłabym zjeść w tak zwanym "międzyczasie". Padło na seler, a własciwie na puree z selera.



Tak, wiem, że nie jest to danie wiosenne, ani letnie, ale raczej zimowe, ale przez całą zimę nie udało mi się go zrobić - dopiero pewien chłodny majowy dzień okazał się odpowiedni. Kupiłam dwie bardzo imponujące selerowe bulwy i w dużej mierze dzięki temu, że miałam napisać ten post, spojrzałam na nie inaczej niż zwykle. Po raz pierwszy seler występuje w roli głównej, a nie jako zeschnięty i zmaltretowany element włoszczyzny. Jego bulwiasty, gruzłowaty korzeń przypomina z wyglądu wąsaty pysk lwa morskiego. Jest tak brzydki, że aż piękny. A na dodatek bardzo smaczny. Jego smak jest wyrazisty, lekko słodki, lekko kwaskowaty i nie potrzebuje w zasadzie towarzystwa. Subtelny dodatek masła i śmietany wydobywa smak selera, a świeżo zmielony czarny pieprz znakomicie go podkreśla. Nie trzeba nic więcej. Puree z selera jest sycące, doskonale smakuje na ciepło samo lub jako dodatek do innych dań lub na zimno np., jako pasta do chleba - w tej formie dobrze współgra z kropelką oleju z pestek dyni. serdecznie zapraszam!



Puree z selera

2 średniej wielkości bulwy selera
2 łyżki masła
4 łyżki gęstej śmietany
sól i pieprz do smaku

Seler obieramy, kroimy na mniejsze kawałki i gotujemy do miękkości. Następnie dodajemy masło, śmietanę, solimy, dodajemy świeżo zmielony pieprz (w tym wypadku nie żałujemy obu tych przypraw) i całość miksujemy na gładką masę - gotowe! Smacznego!

czwartek, 23 maja 2013

Mus rabarbarowo-pomarańczowy

Na Kleparzy sezon rabarbarowy w pełni!


Mimo natłoku spraw do załatwienia, musiałam więc znaleźć czas na coś rabarbarowego - to szczęście nie trwa przecież wiecznie. U Deborah Madison znalazłam przepis, który zawiera moje ulubione połączenie smaków czyli rabarbar i pomarańczę, a którego jeszcze nie próbowałam - przepis na rhubarb fool. Na początku byłam dość sceptyczna, bo co jakiś mus może mieć niezwykłego do zaoferowania. Myliłam się jednak bardzo, ponieważ okazało się, że ten mus jest na prawdę spektakularny w smaku: słodko-kwaśny, niemal pikantny, intensywnie pomarańczowy i mocno waniliowy. Doceniły go nawet osoby, które za rabarbarem nie przepadają. Swoją wyjątkowość deser ten zawdzięcza z jednej strony niewielkiej liczbie składników, a z drugiej strony dość wyrafinowanym dodatkom, jakim są skórka pomarańczowa i cały strączek wanilii. Podczas gotowania tego musu w domu pachnie wręcz niebiańsko. Deser podajemy porządnie schłodzony, koniecznie razem bardzo gęstą ubitą śmietaną. Serdecznie zapraszam!



Mus rabarbarowo-pomarańczowy
(przepis podstawowy pochodzi z książki Deborah Madison The Green's Cookbook)

600-700 g rabarbaru
skórka starta z całej pomarańczy + sok wyciśnięty z polowy owocu
150-170 g cukru (lub do smaku - ja wolę mniej słodki)
cały strączek wanilii przekrojony wzdłuż lub 1/2 łyżeczki ekstraktu waniliowego

Do podania: ubita śmietana 36% (ja najbardziej lubię tę z Piątnicy)



Rabarbar myjemy, obieramy jeśli trzeba i kroimy na niewielkie kawałki. Umieszczamy w garnku wraz z cukrem, skórką pomarańczową, sokiem z pomarańczy i całym przeciętym wzdłuż strączkiem wanilii (jeśli używamy esencji waniliowej, to na razie jej nie dodajemy). Gotujemy na średnim ogniu, aż do utworzenia się gęstej dość jednolitej i gęstej masy w pięknym bordowym kolorze (15-25 minut). Należy pamiętać o mieszaniu rabarbaru zwłaszcza pod koniec gotowania, żeby się nie przypalił. Po ugotowaniu, wyławiamy z rabarbaru strączek wanilii, łyżeczką wyskrobujemy z niego ziarenka i dodajemy je z powrtem. Jeśli używamy esencji waniliowej, to dodajemy ją w tym momencie. Gotową gorącą masę przelewamy do miski i studzimy: najpierw na parapecie później w lodówce. Zimny mus przekładamy do pucharków i podajemy razem z ubitą śmietaną. Smacznego!

czwartek, 16 maja 2013

Maj. Muffinka na drugie śniadanie

Maj w tym roku praktycznie z dnia na dzień wywrócił moje życie do góry nogami. A zrobił to w najbardziej przewrotny sposób, wprowadzając do mojego życia ład, dyscyplinę i porządek. Budzi mnie słońce, jest pięknie, wstaję wcześnie rano i mam jasny plan, co mam zrobić. mam uporządkowaną pracę, ale wiem też, co zrobię na śniadanie, co na obiad, ba! jem też ostatnio drugie śniadanie. Jeszcze nie do końca odnajduję się w tej sytuacji, jeszcze nie do końca wiem, czy mi się to wszystko podoba, ale staram się utrzymywać pozytywne nastawienie. Prawdziwa majowa rewolucja i nowy porządek!




Targ na Kleparzu jest już u progu wiosennego apogeum, a ja robię jeszcze porządek z zimowymi zapasami, w oczekiwaniu na pojawienie się owocu o dumnej nazwie truskawka krajowa słodka. W związku z tym dzisiaj na drugie śniadanie, które nagle zaczęło by bardzo potrzebne i wyczekiwane, są orzechowe muffinki. 



Są to muffinki dość ciężki, konkretne, mało słodkie, można sie nimi najeść. Dzięki dodatkowi prażonych orzechów ich smak jest intensywny. Z powodzeniem można je upiec wieczorem i jeść rano, na przykład przekrojone i posmarowane masłem. Dają dużo energii do pracy - więc do dzieła!

Muffinki orzechowe

(z podanej porcji wychodzi 12 wielkich muffinów, można zrobić więcej mniejszych)

90 g cukru
100 r masła
3 jaja
250 g mąki
1 płaska łyżeczka sody
szczypta soli
szczypta cynamonu
1/2 szklanki maślanki
40 g orzechów włoskich: uprażonych i posiekanych



Masło ubijamy z cukrem, a następnie dodajemy po jednym jajku. W misce mieszamy mąkę, sodę, szczyptę soli i szczyptę cynamonu i dosypujemy do masy jajecznej na przemian z maślanką. Szybko ubijamy jedynie do połączenia składników. Dodajemy uprażone i posiekane orzechy włoskie i szybko łączymy z masą muffinkową. Blaszkę na muffinki wykładamy papilotkami i napełniamy ciastem. Pieczemy muffinki ok. 20 minut w 180 stopniach. Muffinki te z natury są dość blade, nie należy więc ich przesuszać w nadziei na bardziej rumiany kolor. Smacznego!


wtorek, 7 maja 2013

Tarta z rabarbarem i skórką pomarańczową - w nagrodę

Dzisiaj w Krakowie prawdziwe letnie burze z ciepłym deszczem - aż słychać jak wszystko rośnie. Jest cudownie i chce się żyć.
Dzisiaj udało mi się ruszyć z miejsca, w którym byłam bardzo długo. Dzisiaj jestem zadowolona ze swojej pracy. Im więcej zrobię, tym więcej mi się chce. Prawdziwa wiosna - prawdziwy nowy początek.
Warto w takich chwilach dać sobie małą nagrodę, bo nagroda nigdy nie smakuje tak dobrze, jak wtedy, kiedy ciężko się na nią zapracowało.



Dzisiaj w nagrodę upiekłam sobie tartę z rabarbarem i skórką pomarańczową. To połączenie smaków jest jednym z moich ulubionych, dlatego sądzę, że godnie otwiera długo wyczekiwany w mojej kuchni sezon rabarbarowy. Przepis pochodzi od mojej ulubionej autorki książek kulinarnych Deborah Madison. Serdecznie zapraszam!



Tarta z rabarbarem i skórką pomarańczową

spód tarty:

115 g masła
80 g cukru
szczypta soli
3 jajka w temperaturze pokojowej
1/2 łyżeczki ekstraktu waniliowego 
(można zastąpić cukrem z prawdziwą wanilią)
skórka otarta z jednej pomarańczy
115 g mąki

nadzienie:

600-700 g rabarbaru
80 g cukru
1 zmielony goździk
1 łyżka świeżo wyciśniętego soku z pomarańczy

krem:

1 jajko
1/2 małego opakowania (czyli ok. 100g) gęstej śmietanki 36% (np. z Piątnicy)



Okrągłą foremkę o średnicy 28 cm lekko smarujemy masłem. Piekarnik nagrzewamy do 190 stopni.
Rabarbar myjemy, jeśli trzeba obieramy i kroimy w niewielką kostkę. Przekładamy do miski, dodajemy sok z pomarańczy i zasypujemy cukrem. Odstawiamy i czekamy, aż puści sok.
W międzyczasie przygotowujemy masę, która będzie stanowić spód tarty. 
Masło, cukier i sól ubijamy na lekką, puszystą masę. Ciągle ubijając, dodajemy po jednym jajku. Następnie dodajemy skórkę pomarańczową, ekstrakt z wanilii oraz mąkę i ubijamy na gładką masę. Tak otrzymane ciasto przelewamy do natłuszczonej foremki, wygładzamy szpatułką, nie zapominając o zrobieniu niewielkiego brzeżku.
Przygotowujemy krem, ubijając jajko wraz z sokiem odlanym spod rabarbaru, a następnie dodajemy kremówkę i ponownie ubijamy.
Równomiernie układamy rabarbar na masie, stanowiącej spód tarty i zalewamy go miksturą śmietanowo-jajeczną.
Foremkę wstawiamy do piekarnika nagrzanego do 190 stopni i pieczemy około 30-40 minut, aż wierzch będzie ścięty i lekko brązowy. Smacznego!

Radość: muffinki wiśniowo-migdałowe


Idealna muffinka powinna być :

śliczna 
pyszna 
puszysta jak chmurka. 



Uwielbiam wybierać papilotki do muffinek – są niczym plisowane spódniczki dla lalek.



Uwielbiam układać muffinki na talerzu i się im przyglądać. 



Uwielbiam patrzeć jak szybko znikają i zostają po nich tylko papierowe spódniczki. 

Muffinki to dla mnie ulotna radość chwili.


Muffinki z suszonymi wiśniami i płatkami migdałowymi 

(10 muffinek) 

120 g miękkiego masła 
90 g cukru 
1 duże jajko 
pół szklanki mleka 
garść suszonych wiśni 
garść płatków migdałowych + trochę do posypania muffinek
120 g mąki 
mała łyżeczka proszku do pieczenia 


Piekarnik nagrzewamy do 180 stopni. Blaszkę na muffinki wykładamy papilotkami lub smarujemy cienko masłem. 
Masło miksujemy z cukrem na białą puszystą masę. Dodajemy jajko i miksujemy do uzyskania jednolitej konsystencji, następnie dolewamy mleko i znów miksujemy do połączenia składników. Mąkę mieszamy z suszonymi wiśniami, płatkami migdałowymi i łyżeczką proszku do pieczenia, a następnie dodajemy do masy i krótko miksujemy. Napełniamy ciastem papilotki i posypujemy wierzch ciasta pozostałymi płatkami migdałowymi. Pieczemy 20 minut. Smacznego!