sobota, 29 grudnia 2012

Muffin jest dobry na wszystko


Tegoroczne Święta upłynęły mi bardzo przyjemnie. Mama jak zawsze przygotowała najpyszniejszą na świecie kapustę z grzybami, bez której nie ma dla mnie Świąt. Tata z kolei miał swój „kulinarny” debiut w postaci nalewki gruszkowo-kawowej (a raczej kawowej z subtelną nutą gruszkową), która poprawiła mi humor na bardzo długo. Po kolacji grałyśmy z siostrą i siostrzenicą w znalezionego pod choinką „Chińczyka” – dziecko bezwstydnie nas ograło, wyrzucając serię „szóstek” – a kot i pies przyglądały się nam bacznie, choć z żalem stwierdzam, że w milczeniu.


W tym roku Aniołek nie mógł do nas nie trafić – najmłodsza w naszej rodzinie zostawiła mu wiele jednoznacznych wiadomości i drogowskazów przyklejonych do szyby, które były doskonale widoczne w blasku księżyca i pierwszej gwiazdki. Zdziwiło mnie natomiast, to że tak dobrze o mnie pamiętał. Pod choinką znalazłam masę smakołyków: czekoladową łyżeczkę do rozpuszczenia w gorącym mleku (zostawiam ją sobie na pierwszy dzień nowego roku), dobrą herbatę w komplecie z kubeczkiem do zaparzania, butelkę absolutnie cudownego soku winogronowego (szczep nowohucki) mojego Taty (ciekawe skąd Aniołek ją miał…). Największą przyjemność sprawił mi prześliczny kalendarzyk z motylkami, który z pewnością sprawi, że rok 2013 będzie wspaniały i bajecznie kolorowy. Dostałam również ogromną książkę kucharską mojej ulubionej autorki Deborah Madison ‘Vegetarian Cooking for Everyone”, która zagości na tym blogu z pewnością nie raz.


Nie wiem jak Wy, ale ja jak tylko dostanę nową książkę kucharską, wertuję ją w poszukiwaniu przepisu, który mogłabym od razu zrobić, ze składników, które mam w domu. W poranek drugiego dnia Świąt okazało się, że jeśli tylko zastąpić maślankę kefirem, mam wszystko, aby upiec Basic Buttermilk Muffins. Są to proste, niezbyt słodkie klasyczne muffiny, które śmiało można potraktować jako śniadaniowe pieczywo, przekroić je, posmarować masłem i/lub dżemem owocowym. Najlepiej smakują tuż po wyjęciu z piekarnika.



Muffiny klasyczne

250 g mąki
2 łyżeczki proszku do pieczenia
Łyżeczka sody
90 g brązowego cukru
2 łyżeczki ekstraktu waniliowego lub cukru z prawdziwą wanilia
½ łyżeczki soli
2 jajka lekko roztrzepane
60 g stopionego i ostudzonego masła
1 małe opakowanie (250 ml) kefiru/ maślanki

Piekarnik nagrzewamy do 190 st, blaszkę na muf finki smarujemy masłem. W jednej misce łączymy wszystkie suche składniki, a w drugiej wszystkie mokre, a następnie szybko i krótko łączymy wszystko razem – absolutnie nie trzeba używać miksera, ani przejmować się jakimiś grudkami w cieście, gdyż nie zepsuje to efektu końcowego. Napełniamy blaszkę ciastem i pieczemy w 190 st. około 20-25 minut aż muf finy będą brązowo złote. Smacznego!

piątek, 21 grudnia 2012

Ciasteczkowa gwiazdka z nieba



 Co roku w okresie poprzedzającym Boże Narodzenie pojawia się setki nowych pomysłów jak spędzić te święta, co na nie przygotować i jak niebanalnie przystroić na tę okazję dom. Ja trochę na przekór, a trochę z lenistwa stawiam na minimalistyczną tradycję. Nie mam choinki, ale za to dwie niewielkie gwiazdy betlejemskie ożywiają nasz pokój w najkrótsze dni roku, które poprzedzają dzień narodzin Mitry i Jezusa. Od lat piekę również tylko dwa rodzaje świątecznych ciasteczek: pierniczki i kruche maślane.


Pierniczki w moim wykonaniu są cienkie, twarde i bez lukru – bo takie lubimy najbardziej. Intensywny smak miodu gryczanego równoważy aromat skórki pomarańczowej. Z porcji podanej poniżej wychodzi całkiem pokaźna ilość pierniczków, a ponieważ ciasto dobrze znosi pobyt w lodówce, zawsze dzielę sobie robotę na parę razy. Moje pierniczki mają również zawsze tylko dwa kształty: gwiazdki i księżyca. Przy wykrajaniu kształty te dobrze się uzupełniają: gwiazda, jak to gwiazda, zajmuje dużo miejsca, ale księżyc jest bardzo „ekonomiczny". Czemu tylko te dwa kształty? Ponieważ przywodzą mi na myśl zimowe rozgwieżdżone niebo w pewną mroźną noc przy ognisku.



 Pierniczki

500 g mąki
200 g cukru pudru (jeśli dodamy zwykły cukier, ciasteczka będą miały „piegi”)
200 g miodu gryczanego
120 g masła
2 jajka najlepiej od wiejskich kur
1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
2 łyżki przyprawy korzennej do piernika
Skórka otarta z jednej pomarańczy

Masło utrzeć z cukrem. Następnie dodać masło, miód, jajka, proszek do pieczenia, przyprawę korzenną, skórkę z pomarańczy i mąkę. Zagnieść ciasto i wyrabiać, aż będzie zupełnie gładkie. Być może trzeba będzie dodać trochę więcej mąki, ale trzeba uważać, aby nie przesadzić, bo ciasto stanie się zbyt twarde. Ciasto dzielimy na kilka kawałków, owijamy w folię spożywczą i wkładamy do lodówki na godzinę. Po upływie tego czasu, ciasto wyjmujemy, rozwałkowujemy dość cienko (ciasto jest dość lepkie, ale znów trzeba się pilnować, aby nie podsypać za dużo mąki), wykrawamy gwiazdki i księżyce i pieczemy ok. 10 minut w piekarniku nagrzanym do 180 st.


W kwestii kruchych świątecznych ciasteczek, panuje u mnie większa dowolność. W tym roku dyżurny przepis ustąpił miejsca temu znalezionemu na blogu Bei. Kruche maślane ciasteczka z żurawiną i pistacjami są bardzo proste w przygotowaniu, ale efekt zdecydowanie przechodzi oczekiwania. Należy tylko pamiętać, aby nie pokroić żurawiny i pistacji zbyt drobno – cały urok w dużych kawałkach. A jeśli tak jak ja, dodacie solone pistacje, smak będzie intrygująco słodko-słony. Ważną zaletą tego przepisu jest to, że nie zawiera jajek, co okazało się być zbawienne, kiedy 6 grudnia wpadł z późnonocną wizytą Mikołaj, który na jajka jest uczulony (w przeciwnym razie dostałabym chyba tylko rózgę, aż strach pomyśleć…)



Kruche ciasteczka z pistacjami i żurawiną

175 g masła
75 g cukru pudru
Szczypta soli
Łyżka mleka
250 g mąki
30 g posiekanych pistacji
40 g suszonej żurawiny

Masło utrzeć z cukrem pudrem, solą i mlekiem do białości. Dodać pokrojoną żurawinę, posiekane pistację i mąkę – wszystko dobrze wymieszać. Z ciasta uformować dwa w miarę możliwości foremne walce, owinąć folią i włożyć na 30-40 minut do zamrażalnika (okazało się, że w nagłych wypadkach, można ten etap pominąć). Następnie ciasto kroimy na półcentymetrowe plasterki – ważne aby były one podobnej grubości, bo inaczej ciasteczka upieką się nierówno.
Smacznego!

Wszystkim chciałabym życzyć pogodnych i spokojnych Świąt i pamiętajcie: dzień staje się coraz dłuższy!

czwartek, 6 grudnia 2012

W doborowym towarzystwie


Nie lubię jeść sama. Nic nie cieszy mnie bardziej, niż przygotowywanie posiłku dla miłej lub kochanej osoby. Jest ot dla mnie najprostszy sposób na okazywanie uczuć, na które nawet opasły traktat filozoficzny byłby za krótki. Dlatego też osoby, które nie chcą ze mną zjeść, wprawiają mnie w niemałą konsternację. Jeśli już naprawdę nie ma innego wyjścia i muszę jeść sama, to podczas posiłku czytam książki kucharskie – jedyny skuteczny sposób, żeby nie dostać podczas lektury napadu głodu.


 Kiedy dla kogoś gotuję, najpierw długo myślę, co mogłoby tej osobie smakować. Wybieram potrawy, powtarzam w myślach przepisy niczym słowa modlitwy i jestem zupełnie pochłonięta. Stary i sprawdzony sposób mówi, że nawet najprostsza potrawa smakuje po królewsku, jeśli przygotowuje się ją z sercem i podaje z uśmiechem. Zawsze z drżeniem czekam, aż mój gość spróbuje pierwszy kęs potrawy i jeśli mu smakuje, jest to dla mnie największy z możliwych komplementów. Dzisiaj chciałabym zaprosić Was na tartę z czerwoną cebulą, którą przygotowałam dla mojej Przyjaciółki w pewne bardzo miłe sobotnie popołudnie. Przepis pochodzi z książki Deborah Madison The Greens Cookbook, która spowodowała małą rewolucję w moim kulinarnym świecie. O książce napiszę niebawem odrębny post, teraz w skrócie zdradzę tylko, że każdy z niej przepis jest po prostu świetny! Sposoby Deborah Madison na przyrządzenie tarty, pizzy czy makaronu są bez dwóch zdań lepsze i smaczniejsze, choć czasem zaskakujące (tak, tak w cieście na tartę nie mam jajek, to nie przeoczenie).



Tarta z czerwoną cebulą

Spód:
115 g mąki
70 gramów masła ( w oryginale jest 50 g masła i 20 g margaryny roślinnej)
½ łyżeczki soli
2-3 łyżki lodowatej wody

Farsz:
2 duże lub 4 mniejsze czerwone cebule
40 g masła
2 jajka
250 g gęstej śmietany
Sól, pieprz do smaku
Kilka łyżek startego parmezanu (niekoniecznie)

Składniki na ciasto zagniatamy w kulę, lekko spłaszczamy dłonią, owijamy w folię spożywczą i wkładamy do lodówki na 30 minut. Nagrzewamy piekarnik do 220 st. Po tym czasie wyjmujemy ciasto i wylepiamy nim foremkę do tarty, koniecznie należy pamiętać, aby nakłuć je widelcem, bo inaczej urośnie. Ciasto wkładamy do piekarnika na ok. 10 minut, wyjmujemy je, kiedy się lekko, ale równomiernie zazłoci. Zmniejszamy temperaturę piekarnika do 190 stopni i przygotowujemy farsz. Czerwoną cebulę kroimy w cienkie piórka i dusimy na maśle do całkowitej miękkości – ok. 10-15 minut. W dużej misce łączymy śmietanę i jajka, a następnie dodajemy miękką cebulę – doprawiamy solą i pieprzem do smaku. Podpieczony spód możemy posypać 2-3 łyżkami startego parmezanu, a następnie wylewamy na niego masę cebulowo jajeczną. Całość pieczemy w 190 stopniach około 30 minut lub do uzyskania pięknego złotego koloru. Smacznego!

czwartek, 8 listopada 2012

Jak osłodzić czas zimowy?


Zmiana czasu na zimowy to dla mnie jeden z najgorszych momentów w roku. Szarość, ponurość i zniechęcenie wciskają się, każdą pozostawioną szczeliną. Nie pociesza mnie śnieg (zresztą w mieście i tak go nie ma), Boże Narodzenie, ani sporty zimowe (mam nadzieję, że i tą zimę uda mi się przejeździć na rowerze). Z każdym rokiem nabieram pewności, że nic nie uszczęśliwia mnie bardziej jak kilka godzin światła słonecznego więcej. Kiedyś na duchu podnosiły mnie informacje o tym, że planuje się odejście od zmieniania czasu, jednak już pobieżne przestudiowanie tematu, uświadomiło mi, że na nieszczęście czasem „naturalnym” jest czas zimowy – więc nie ma, na co liczyć. Jak zatem przetrwać? 


Ja staram się postępować według starannie opracowanego planu małych kroków - zimą nie oczekuję po sobie zbyt wiele – czyli:
- wstawać wcześnie rano, aby załapać się na tyle godzin światła słonecznego (na słońce samo w sobie nie zawsze można liczyć), ile się tylko da
- łapać, doceniać i być wdzięcznym za każdy promyk słońca, który był na tyle dzielny, że chciało mu się przebić przez ciężkie deszczowo-śniegowe chmury, aby dostarczyć nam witaminę D
- wypić tyle absolutnie cudownego soku winogronowego mojego Taty, ile jest możliwe
- jeść miło rozgrzewające jedzenie – ryż na słodko, kremowa owsianka, domowy budyń czy pieczone jabłka zawsze poprawiają samopoczucie
- pić dużo herbaty malinowej z miodem i napojów z imbirem
- znaleźć sobie alternatywny świat w jakiejś epickiej i koniecznie wielotomowej powieści fantasy (Belgariada lub Malloreon będą świetne, a cykl o przygodach Vlada Taltosa jeszcze lepszy) i przenieść się tam na zimę
- a kiedy wszystko inne zawiedzie, powtarzać sobie, że wystarczy przecież dotrwać jedynie do końca stycznia. Co prawda, nadal jest wtedy zimno, ponuro i paskudnie, ale dzień staje się już wyraźnie dłuższy i nadzieja w człowieku odżywa.
Jedną z takich małych rzeczy, które nie wymagają zachodu (wystarczy odrobina cierpliwości), a zmieniają nadspodziewanie wiele, jest własnoręcznie przygotowany cukier z prawdziwą wanilią.


 Kto, go choć raz spróbował, wie, że nie ma już powrotu do sklepowego cukru wanilinowego. Bo cukier z prawdziwą wanilią zmienia po prostu wszystko. Zmiana dotyczy JAKOŚCI. Domowy cukier waniliowy jest zdecydowanie bardziej aromatyczny, niż jakikolwiek najlepszy gotowy produkt, który możemy kupić. Nawet jego niewielka ilość dodana do ciasta, muffinek, ryżu na słodko, budyniu czy choćby kawy (w moim przypadku jest to zbożowy Anatol) zmienia i podkręca zwyczajny smak, wnosząc egzotyczną nutę. Dodatkowo, widok malutkich czarnych ziarenek jest bardzo przyjemny i apetyczny. Jak zatem przygotować ten kropkowany cud w słoiku?



Cukier waniliowy
Ok. 450 g cukru
1 laska wanilii

Najlepiej jeśli cukier, którego używamy jest drobny, albo krótko potraktowany w rozdrabniaczu blendera, ale zwyczajny biały cukier również jest w porządku. Laskę wanilii przecinamy wzdłuż ostrym nożem i bardzo dokładnie końcówką noża wyskrobujemy maleńkie czarne ziarenka, które dodajemy do cukru. Następnie kroimy również pozostałości waniliowego strączka i również dodajemy do cukru. Tak przygotowaną mieszankę szczelnie zamykamy w słoiku na okres 4-6 tygodni (w zależności od pożądanego przez nas aromatu), należy pamiętać, aby od czasu do czasu potrząsnąć słoikiem, ponieważ cukier lubi się zbrylać. Gotowy cukier używać do woli w celu przepędzenia zimowych smutków!

wtorek, 16 października 2012

Jesienne curry na rozgrzewkę


Jesień rozgościła się na dobre, a wraz z nią przyszedł czas na wprowadzanie zmian i ulepszeń, dzięki którym zima nie będzie taka straszna. W domu sprawdzamy piece, zanim na dobre ruszy sezon grzewczy. Z dna szuflady wydobyłam już dwie pary grubych wełnianych skarpetek (białe i fioletowe), którym zawdzięczam przetrwanie zeszłorocznej zimy. Wszystkie rośliny zostały ewakuowane z balkonu w ostatniej chwili przed zeszłotygodniowymi przymrozkami i w mojej kuchni zapanowała ziołowa dżungla, co jest bardzo, bardzo przyjemne. Od rodziców przytargałam koc z owczej wełny tak gruby, że spokojnie może robić za dywan. Wprost nie mogę się doczekać, żeby wyciągnąć się na nim z kubkiem malinowej herbaty z miodem i dobrą książką. 


Wraz ze zmianą pogody zmieniają się moje oczekiwania wobec jedzenia – kiedy mi zimno jestem głodna. Czasem kubkiem herbaty ciężko się rozgrzać, wtedy potrzebne jest danie, które pozostawia w żołądku miłe uczucie ciepła. Curry z kalafiora i batata jest świetną propozycją na rozgrzewkę. Proste, szybkie i aromatyczne danie, w którym słodycz batata równoważy szczypta chili, doskonale nadaje się na ponure deszczowe popołudnie, jakie było dziś w Krakowie. U mnie curry występuje w towarzystwie kaszy gryczanej - ten swojski akcent zadziwiająco dobrze zastępuje ryż i jest mile widzianą odmianą. Serdecznie zapraszam!



Curry z batata i kalafiora w towarzystwie kaszy gryczanej

(dla 2 osób)

1 duży batat
1 mały kalafior lub pół średniego
1 cebula
2 łyżki śmietany lub mleka kokosowego
pół szklanki przecieru pomidorowego dobrej jakości
ulubiona mieszanka przypraw typu curry
(jak się okazało w razie czego mieszanka do gyrosa również się sprawdza)
lub inny zestaw przypraw np. mielony imbir, oregano, słodka papryka, czosnek
1-1,5 szklanki wody
sól, chilli do smaku
natka pietruszki lub kolendry
porcja ugotowanej kaszy gryczanej dla 2 osób

Cebulę kroimy i smażymy na oleju/oliwie. Batat obieramy i kroimy w dużą kostkę. Kalafior rozdzielamy na różyczki. Do cebuli dodajemy mieszankę curry, a po chwili również batata i kalafior. Warzywa podsmażamy przez chwilę tak, aby dobrze wymieszały się z doprawioną cebulą. Następnie zalewamy je wodą i gotujemy ok. 10 minut – ważne, aby warzywa pozostały jędrne. Szybko, aby nie dopuścić do rozgotowania, dodajemy przecier pomidorowy, doprawiamy danie solą i chilli, a na koniec dodajemy śmietanę/mleko kokosowe, rozrobione uprzednio z łyżką ciepłego sosu. Gotowe curry posypujemy natką pietruszki lub kolendry i podajemy z kaszą gryczaną. Smacznego!

poniedziałek, 3 września 2012

Ryba już trochę jesienna


      Jesień nadciąga nieubłaganie: starsze panie na Kleparzu sprzedają cynie, dalie, chryzantemy. Z sąsiedniego balkonu na dobre zniknął gustowny biały leżak. Powietrze o poranku stało się mniej przezroczyste, nasycone szaro-niebieską mgiełką. Jeszcze się łudzę, że wróci lato, jeszcze myślę o ciepłych dniach, jeszcze mam nadzieję, że się opalę, choć widok dzieci w biało-granatowych strojach mocno dziś tę moją wiarę nadwątlił.


W kuchni wraz z jesienią zjawił się pstrąg. Jest to ryba niezwykle delikatna, smaczna i prosta w przygotowaniu. Nie potrzebuje wiele: trochę świeżych ziół, odrobinę soli, roztarty ząbek czosnku. Idealnie nadaje się na grill, jak i do piekarnika. Przygotowanie pstrąga, razem z pieczeniem, zajmuje zaledwie 20 minut, a efekt jest smakowity – wszystkich nie przekonanych do ryb zachęcam, żeby spróbowali choć raz. Ja wzbraniałam się długo, w końcu się przełamałam i jestem zadowolona/najedzona (choć przezornie nie odwijam folii z głowy pstrąga - nie chcę, żeby patrzył na mnie z wyrzutem).


Pstrąg pieczony z czosnkiem i pietruszką
 (dla 2 osób)

2 wypatroszone pstrągi
2 niewielkie ząbki czosnku
2 łyżki masła
garstka zielonej pietruszki
sól do smaku

Piekarnik nagrzać do 180 st. Ryby umyć i osuszyć. Wnętrze pstrągów natrzeć solą, a następnie napełnić masłem, pietruszką i zmiażdżonym czosnkiem. Tak przegotowane ryby zawijamy w folię aluminiową i umieszczamy w piekarniku na 15 minut. Pstrąg jest dobrze upieczony wtedy, kiedy szara skórka daje się bez problemu usunąć widelcem.


W czasie kiedy ryby się pieką, możemy przygotować sałatkę z pomidorów, cebuli i świeżo zerwanych listków bazylii oraz podsmażyć wcześniej ugotowane ziemniaki, bo takie pasują najbardziej. Smacznego!

niedziela, 26 sierpnia 2012

Słońce w słoiku


W zeszłym roku lato zupełnie mnie ominęło: nie pojechałam na wakacje, nie zdążyłam założyć wszystkich letnich sukienek, a morele skończyły się, zanim zdążyłam zrobić z nich dżem. W tym roku postanowiłam nie popełniać tych samych błędów i nacieszyć się latem aż do przesytu. Przełamałam się i pojechałam z rowerem na Suwalszczyznę – opłaciło się, bo spędziłam najwspanialsze wakacje w życiu, w miejscu, które przypomina raj. Wypiłam tyle koktajlu borówkowego, ile się tylko dało. Na balkonie założyłam mały, głownie ziołowy ogródek, który jest źródłem mojej wielkiej satysfakcji, również kulinarnej. W sukienkach chodzę, nawet kiedy pada. I w tym roku udało mi się załapać na morele, choć przyznaję, że w ostatniej chwili.




Przepis na dżem morelowy, który podaję poniżej, jest moją wariacją na temat jednego z wielu morelowych pomysłów niezrównanej autorki blogu Bea w Kuchni, który jest dla mnie niewyczerpanym źródłem inspiracji. (Moje modyfikacje w zasadzie ograniczają się do zredukowania ilość składników, gdyż ostatnio w kuchni podoba mi się pełna prostota) Dżem jest po prostu przepyszny! Smak moreli zostaje subtelnie wydobyty i podkreślony przez dodatek skórki pomarańczowej. Sok z cytryny i pomarańcz zapobiegają utlenianiu owoców, dzięki czemu dżem ma wspaniały pomarańczowy kolor – istne słońce w słoiku! Serdecznie polecam.



Dżem morelowy
ok. 1,2 kg moreli (tak aby po usunięciu pestek, zostało ok. 1 kg miąższu)
300 g cukru
skórka otarta z jednej pomarańczy
sok z jednej pomarańczy
sok z jednej cytryny

Morele myjemy, osuszamy i wypestkowujemy. Następnie kroimy na ćwiartki lub ósemki, zasypujemy cukrem, dodajemy skórkę i sok z pomarańczy oraz sok z cytryny i odstawiamy w chłodne miejsce na 2-3 godziny. Po upływie tego czasu, kiedy morele puszczą sok, całość zagotowujemy i pozostawiamy na ogniu przez 2-3 minuty. Ponownie odstawiamy owoce w chłodne miejsce, najlepiej na całą noc. Następnego dnia zagotowujemy morele i na małym ogniu gotujemy, aż do uzyskania odpowiadającej nam konsystencji dżemu (mi zajmuje to ok. 45-60 minut).
(W międzyczasie możemy wypiec słoiki: ja wkładam umyte słoiki do zimnego piekarnika, nastawiam go na temperaturę 120 stopni i po około 20 minutach słoiki są już gotowe. Pokrywki od słoików wygotowuję oddzielnie w garnku z wodą.)
Gorący dżem przelewamy do wypieczonych słoików (powinien jeszcze lekko zabulgotać w gorącym szkle), bardzo mocno zakręcamy i stawiamy „na głowie”, aż do całkowitego ostygnięcia. 
Smacznego!

środa, 22 sierpnia 2012

Leniwy naleśnik


Kiedy już prawie zdążyłam się pogodzić z nadejściem jesieni, powróciło lato i to tak upalne, jak tylko w sierpniu bywa. Wraz z latem powróciła ochota na letnie smakołyki, które zawsze mają w sobie coś ze smaku dzieciństwa. Znowu mam ochotę na dania lekkie, słodkie i koniecznie z owocami, które po prostu same znikają. Nic więc dziwnego, że wybór padł na naleśniki z serem i owocami.


Naleśniki są proste w przygotowaniu, jednak nie zawsze wychodzą. Co warto wiedzieć o nich zawczasu? 
  • Nie ma dobrych ani złych naleśnikowych przepisów – trzeba po prostu znaleźć ten, który nam odpowiada i pasuje do naszego sposobu gotowania. A jest w czym wybierać – więc nie należy tracić nadziei, że w końcu znajdziemy przepis idealny. Poniżej prezentuję ten, który w swej prostocie, był dla mnie wybawieniem po wielu porażkach. 
  • Naleśniki, choć są daniem szybkim, spieszyć się nie lubią. Najlepiej jeśli surowe ciasto odstawimy do lodówki na godzinę przed smażeniem. Jeśli głód nas jednak pogania, warto dać ciastu choćby tę chwilkę, podczas której przygotowujemy nadzienie. 
  • Jeśli nie jesteśmy mistrzami patelni, to naleśniki smaży się najłatwiej na patelni teflonowej. Jeśli jednak taką nie dysponujemy, to ciasto należy nalewać na patelnię szybkim, zdecydowanym ruchem i już nią później nie potrząsać, bo zrobią się nam na naleśniku warstwy, które usmażą się nierówno. 
  • Generalnie, im cieńsze naleśniki, tym smaczniejsze.
  •  Na koniec należy pamiętać o teorii mojej Mamy, którą potwierdzają naukowcy z całego świata: pierwszy naleśnik nigdy się nie udaje! (Dzięki niemu orientujemy się czy temperatura jest właściwa, czy nie za dużo jest masła/oleju) Zatem powodzenia i do dzieła!


Naleśniki

250 g mąki
2 jajka
2 szklanki mleka (im tłustsze tym lepsze)
2 łyżeczki cukru z prawdziwą wanilią
50 g masła

Masło stopić w rondelku i ostudzić. Mąkę, jajka, mleko i cukier zmiksować na gładką masę. Następnie wmieszać stopione i ostudzone masło. Ciasto odstawić najlepiej na godzinę w chłodne miejsce. Smażyć jak najcieńsze naleśniki – są wtedy delikatnie chrupiące. Te naleśniki są pyszne same w sobie, ale można je podawać tradycyjnie z twarożkiem i ulubionymi owocami. Ja dodatkowo posypałam naleśniki, uprażonymi na suchej patelni płatkami migdałowymi i polałam syropem z agawy. Smacznego!



P.S. Naleśniki sprawdzają się doskonale również w wersji na słono, nie należy wtedy dodawać cukru do ciasta.

niedziela, 19 sierpnia 2012

Z oliwą ci do twarzy




Od jakiegoś czasu interesuję się naturalnymi kosmetykami i to takimi w najczystszej, najbardziej pierwotnej postaci. Jest w internecie wiele świetnych stron, oferujących składniki i receptury do skomponowania własnych kremów, toników, mydeł. Jednak mi chodzi o coś jeszcze prostszego, genialnego wręcz w swej prostocie. Wiele produktów, których używamy na co dzień w kuchni, które najspokojniej w świecie zalegają na naszych półkach, można wykorzystać jako wspaniałe, naturalne - a co najważniejsze – skuteczne kosmetyki. Bez żadnych dodatkowych wydatków produkty spożywcze takie, jak oliwa, płatki owsiane, sól, herbata itp, zamieniają się w naszych sprzymierzeńców również w łazience. Bardzo ważne jest to, że nie zawierają, występujących w prawie wszystkich kupnych kosmetykach, parabenów, konserwantów i innych substancji, które mogą podrażniać. „Polepszacze”, ostatnio coraz hojniej dodawane zwłaszcza do preparatów myjących, mogą sprawić, że cera, która nigdy wcześniej nie była szczególnie wrażliwa, ku naszemu zdziwieniu nagle się zbuntuje.


Całym odrębnym zagadnieniem jest zmywanie makijażu oczu. Wiadomo: oczy trzeba „zmyć” bardzo dokładnie, ale to najczęściej wiąże się z pieczeniem, zaczerwienieniem, łzawieniem – jednym słowem nic przyjemnego. Dlatego dla mnie rewelacyjne wprost okazało się odkrycie, że makijaż z oczu można usunąć za pomocą… oliwy z oliwek. Wystarczy lekko zwilżyć wacik i do dzieła! Oliwa z powodzeniem rozpuszcza tusze, kredki, cienie – radzi sobie z tym lepiej i szybciej niż nie jedno mleczko do demakijażu. Nie podrażnia oczu, a dodatkowo natłuszcza bardzo delikatną i cienką skórę pod oczami i na powiekach oraz wzmacnia rzęsy. Oliwa jako płyn oczyszczająco – pielęgnujący ma również tę zaletę, że najczęściej jest po prostu pod ręką w naszej kuchni (nie musi być nawet dobra w smaku). Brzmi niewiarygodnie? Polecam samemu się przekonać!

piątek, 17 sierpnia 2012

Popołudnie o zapachu szałwii


Są takie wakacyjne dni, kiedy zostaję sama w domu: wokół robi się zupełnie cicho i leniwie. Życie toczy się powoli, przez krótka chwilę z niczym nie trzeba zdążyć, można wsłuchać się w rytm własnego oddechu.
Niekończące się sobotnie popołudnie.
W takie dni wcale nie chce mi się gotować. Problem w tym, że chęć na zjedzenie czegoś smacznego wcale nie mija, ba jest nawet jeszcze większa. Idealny na taka okazję jest makaron z masłem szałwiowym. Danie to jest niezwykle proste, a zarazem, w jakiś trudny do uchwycenia sposób, wykwintne. Wymarzone okoliczności są wtedy, kiedy w lodówce czeka makaron z wczoraj, a w doniczce na balkonie pyszni się aksamitna szałwia. Wtedy czas przygotowania skraca się do zaledwie pięciu minut.

Makaron z masłem szałwiowym

porcja makaronu – ja najchętniej używam rurki (penne)
łyżka masła
garstka świeżych listków szałwii
sól do smaku
ewentualnie trochę startego sera (np. dziugasa)

Makaron gotujemy wg instrukcji na opakowaniu i bardzo porządnie odcedzamy, nie zapominając o zahartowaniu go zimną wodą. Na patelni rozpuszczamy masło i dorzucamy pokrojone lub porwane listki szałwii – cały czas pilnujemy, żeby masło się nie przypaliło. Kiedy szałwia zacznie pachnieć – a jest to po prostu cudowny zapach – na patelnię dorzucamy makaron i bardzo delikatnie drewnianą łyżką mieszamy całość. Na koniec solimy do smaku. Podajemy od razu, jeśli ktoś ma ochotę to z dodatkiem odrobiny startego sera. Smacznego!


P.S. Mój wczorajszy makaron smakował wyjątkowo dobrze w towarzystwie herbaty z kardamonem, którą dostałam od Przyjaciółki.

czwartek, 16 sierpnia 2012

Na dobry początek czyli pomysły śniadaniowe

Powiew jesieni w środku lata może działać stymulująco: czuję się jakbym znów szła do szkoły. Kończy się powoli letnie rozleniwienie i zaczynam nabierać ochotę na nowe wyzwanie. Postanowiłam więc wykorzystać ten nastrój i zrobić to o czym od dawna myślę, czyli założyć swój blog.


Długo myślałam o prowadzeniu blogu kulinarnego, ale szczerze mówiąc, brak mi wiedzy i umiejętności, aby MadziaŁyga była blogiem kulinarnym sensu stricto. Będzie to raczej miejsce, w którym postaram się gromadzić pomysły i inspiracje kulinarne oraz około kulinarne, dotyczące chociażby zastosowania produktów spożywczych w kosmetyce, czy też ekologicznego prowadzenia domu. A nuż uda mi się zrobić coś ciekawego...